Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/156

Ta strona została przepisana.

Śnieg wciąż padał, przysłaniając sinawą, drgającą zasłoną całe to ludzkie mrowisko, a tylko niekiedy z pod tego lodowatego okwiatu zrywał się jakby ryk morza, wybuchał orkanem wrzasków, bił w ołowiane niebo i ścichał, przemieniając się w głuche, nieustanne wrzenie głosów, szeptów, wołań.
Tłumy zbierały się już od południa na zapowiadany od kilku dni wymarsz ochotniczego oddziału, który wyruszał na dalekie pola bojów, do Francji. Kompanja była sformowana przeważnie z Polaków, więc też i z Chicagoskiej Polonji nie brakowało prawie nikogo, — zebrali się na pożegnanie swoich bohaterskich chłopaków. Stawiła się też i reprezentacja władz federalnych, wojskowych i municypalnych. Stawiło się również całe prawdziwie amerykańskie Chicago. A prócz tego, istna wieża Babel języków, ras, narodów i kolorów skóry waliła ze wszystkich stron miasta, zapychając już boczne ulice i przejścia. Rosła też i niecierpliwość, bo modrawe zmierzchy jęły przysłaniać ulice. Tłum wrzał, kłębił się i miotał niby morze spętane kamiennemi brzegami. Co chwila ktoś alarmował, że już nadciągają, i wtedy wszystkie oczy rwały się w zaśnieżone dale i nieruchomieli w zasłuchanem oczekiwaniu. W tych nagłych ciszach głośniej dawały się słyszeć zadyszane, schrypnięte głosy sprzedających extra biuletyny z placu boju. Właśnie o pierwszym zmierzchu sypnęły się nadzwyczajne dodatki gazet na zgorączkowane tłumy, — a każdy z nich już tytułami porywał oczy, zaciekawiał i roznamiętniał, — każdy z nich bowiem krzyczał strasznemi ranami wojny i ociekał krwią tysięcy, wołał o nikczemności Niem-