jak ocean, a i zwisające z domów chorągwie jęły się trzepotać i bić o ściany.
— Prawdziwie amerykański bluff! — szepnął Topór, usiłując zajrzeć wgłąb ulicy, ponad głowami niżej stojących. — Record wycia! — i zwrócił się do smukłej kobiety o popielatych włosach i błękitnych oczach. Uśmiechnęła się wzgardliwie. Stali całem towarzystwem na rogu jakiejś ulicy, na schodkach sklepowych.
— Dzisiaj w każdej wardzie[1] jeden saloon wydaje drinksy za darmo dla ochotników! — objaśniał cicho jakiś obrzękły obywatel; haczykowaty nos mu poczerwieniał i królicze oczy połyskiwały złośliwie. Żuł gumę i oblizywał tłustym językiem grube, murzyńskie wargi.
— Well! dla polskich bohaterów dzisiaj wszystkie szynki stoją otworem. Komitet płaci. Księża kolektują po kościołach na wypitkę! — śmiał się ktoś z olbrzymiem cygarem w zębach i z brzuchem mocno wysadzonym.
— Jesteśmy w cenie. Licytują się po świecie o polskie mięso.
— Ciszej! — ostrzegała piękna pani. — Mogą nas obserwować...
— Robią to z pewnością — potwierdził młody, straszliwie chudy chłopak, rozglądając się podejrzliwie. Jego świter rdzawy w zielone pasy zwracał uwagę.
— Piknikowe gęby, nastrój odpustowy, brakuje tylko karuzelów.
— Well, dobrze podgrzewają. Ciężką robotę mają werbunkowi agenci, żeby poruszyć i rozhuśtać takie burżuazyjne stado...
- ↑ Warda — okręg.