Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/161

Ta strona została przepisana.

Chciało się naraz ludziom śmiać, i płakać, i krzyczeć z jakiejś dzikiej, szalonej radości; chciało się na dźwiękach tej piosenki lecieć we wszystek świat. Wnet i łzy, i ciężkie westchnienia, i spazmatyczne wybuchy płaczów, i żałosne łkania, i niepowstrzymane szlochy, i jakieś bezładne, radosne wołania wyszarpywały się z głębin dusz wzburzonych.
— Jezus, Marja! Jezus! — krzyczał ktoś obłąkanie, zalewając się rzęsistemi łzami.
Jakaś babina pod wystawą, gdzie widniał obraz Częstochowskiej, na klęczkach odmawiała pacierz oblewany strugami łez serdecznych.
Jakże tu nie oszaleć! Toć prawdziwe polskie wojsko maszeruje! Na bój ciągnie z prawiecznym wrogiem. Toć nasze rodzone, chłopaki. I w obronie Ameryki! W obronie Polski! W obronie świata stanęli! A słowo stało się ciałem! Spełniają się sny długich lat i całych pokoleń! A jak to idą, aż ziemia dygoce pod ich mocarnemi krokami. Kto się im oprze? Na bagnetach rozniosą, w puch rozbiją, gotowi cały świat stratować! I któż to są ci nieustraszeni rycerze, śpieszący lać krew za wolność świata? Plemię tułaczów, synowie nędzarzów, których głód wypędził z własnej ojczyzny i niby liście rozsypał po całej kuli ziemskiej, — którym jeszcze wczoraj zaprzeczano imienia polskiego, — którzy jeszcze wczoraj byli celem szyderstw i wzgardy, a żyli w poniżeniu, traktowani gorzej bydła! I oni pierwsi stanęli na głos Ameryki! Dobrowolnie rzucili rodziny i fabryki, zwarli się w szeregi i oto maszerują ramię przy ramieniu, a z jedną tylko myślą z jednem pragnieniem: służenia świętej sprawie. Prę-