żą się w marszu dumnie i spokojnie, godnie przechodzą w ulewach kwiatów, śpiewów, entuzjastycznych okrzyków i pod gwiaździstemi sztandarami, chylącemi się przed nimi.
Bo znowu, jak kiedyś, pierwsi idą na wyłom, gdzie walka o wolność.
I znowu, jak kiedyś, imię Polski wywyższone mocą poświęceń jej synów!
Więc i słuszna duma rozpierała serca, podnosiła czoła i syciła takiem rozrzewnieniem, że błogosławiącym ruchem wyciągały się spracowane, twarde ręce, szeptano pacierze, żegnano ich znakami krzyża, zaś tysiące rozpłakanych spojrzeń obejmowało te drogie głowy, jakby serdecznym uściskiem miłości. I coraz rzęsistsze grady kwiatów spadały na nich z okien i balkonów, a ze wszystkich stron coraz zapamiętałej wołano:
— A bijcie chłopcy tych psubratów. Za Kalisz! Za rugi pruskie! Za sto lat niewoli! Zdepczcie gadzinę! Bez pardonu! Śmierć zbójom i mordercom!
„Co nam obca przemoc wzięła —
siłą odbierzemy“.
Śpiewali, wydając się jakoby stadem orłów lecących na bój, na śmierć, ale i na zwycięstwo...
— Idą na rzeź, jak stado baranów z wesołym bekiem!
— Jeszczeby, w każdego wlano z litr dobrej gorzałki — mruknął brzuch wysadzony.
— Zrobiłabym to samo... gdybym była mężczyzną — wyznała niespodzianie księżniczka.