ty, więc jeno napełnione najpotrzebniejszemi meblami. Jedynie parter urządzono z pewnem staraniem; na wielkim dywanie stało kilka głębokich foteli na biegunach, skórą krytych, a w pośrodku wielki, okrągły stół zawalony książkami i pismami. W rogu pianino szczerzyło żółte zęby, a nad niem wisiał ogromny portret Marksa, otoczony zwiędłym, laurowym wieńcem z czerwonemi szarfami. Kilka szaf z książkami, niskich, podpierało ściany.
Pod jednem z okien usychały jakieś rośliny. Ale osobliwością, przykuwającą każde oczy, był portret umieszczony na wprost głównego wejścia. Malował go Axentowicz w Krakowie: stała na nim smukła dziewczyna o płowych, lekko sfalowanych włosach i błękitnych oczach, w balowym stroju ze srebrzystych gaz, tiulów i koronek. Wychylał się z płótna, jak księżycowa bajka!
— Człowiek się tylko czuje sobą w przeszłości, — myślała z jakimś gryzącym smutkiem, patrząc na portret i przyodziewając się w wielki fartuch.
Spiesznie zeszła do kuchni, bo jakiś zegar wybijał piątą.
Łusia, jej bortniczka[1] i prawie przyjaciółka, kładła pasjansa na białym, okrągłym stole, jedną rękę miała w bandażach i na temblaku.
— Mr. Jack pytał o panią. Poleciał odprowadzać wojsko na kolej. No, jakże tam było? Tak mnie rwała ręka, że iść nie mogłam. Ładnie było?
- ↑ Bortniczka — sublokatorka.