Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/167

Ta strona została przepisana.

— Jak w Częstochowie na odpuście. Dawno poszedł mr. Jack?
— Z godzinę temu. Było pięć telefonów i przylatywał boy z redakcji. A zaraz po pani wyjściu przyszło jakichś dwóch grynhornów. Tak się dobijali, że musiałam ich wpuścić. Polacy, młodzi, jeden miał nos przetrącony. Mówili, że jadą ze starego kraju. Towarzysze podobno. Niby, że skądciś uciekli...
Księżniczka, rozpalająca ogień w dużym furnesie, podniosła się nagle i odpasując fartuch, wyrzekła stłumionym głosem:
— Może Łusia nastawi obiad. Za jakieś pół godziny wrócę...
Ubrała się pośpiesznie i wybiegła z domu. Dopadła wolnego Taxi i kazała mu dogonić pochód. Dopędzili go już w śródmieściu, pod mostami, na kanałach. Przepchała się z gorączkową siłą w sam środek i szła ogłuszona tym niemilknącym ani na chwilę huraganem śpiewów, krzyków i muzyk.
Pomimo szalonych ścisków, wojsko maszerowało dosyć prędko, witane i tutaj z niesłabnącym entuzjazmem i zasypywane kwiatami.
Miasto nurzało się w morzu świateł. Nad ulicami błyskały kolorowe transparenty, a ze wszystkich ścian, domów i głębin nieba, wytryskiwały elektrycznością pisane słowa powitań, zachęty i wołań do obrony świata przed barbarzyńcami. Straszliwe drapacze nieba patrzyły gdzieś z chmur tysiącami rozgorzałych okien na te mrowiska ludzkie, płynące głębokiemi kanałami ulic.
Księżniczka grążyła się zwolna na dno tych wzburzonych odmętów, aż w końcu zupełnie w nich utonęła.