Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/169

Ta strona została przepisana.

Księżniczka znalazła się niespodzianie tuż przy ochotniczych szeregach. Znała z nich bardzo wielu i spróbowała zagadać, ale odpowiadały jej tępe, niewidzące spojrzenia i jakieś wzgardliwe uśmiechy. Dotknięta do żywego zwróciła się do jednego z byłych towarzyszów, zecera z ich drukarni.
— Co to znaczy, panie Antoni, że nikt się do mnie nie odzywa?
— Niewolno nam rozmawiać z podejrzanymi... — szepnął i jakby skamieniał w powinnej pozie, z karabinem u nogi i niewidzącemi oczami.
Padła komenda, odezwały się trąbki, zawarczały bębny, zagrzmiały kapele i oddział paradnym krokiem pomaszerował pod triumfalną bramą na stację, do pociągu przystrojonego w festony, kwiaty i chorągiewki.
Tłum, niby przypływ morski, zakołysał się nagle, uderzył w kordony policmenów, rozwalił wszelkie przeszkody i z dzikim rykiem runął na perony. Podniósł się niesłychany wrzask tratowanych i rozpaczliwe płacze.
Księżniczka, wydobywszy się cało z odmętów, dostała się prawie pędem na kolej nadziemną i wpadła w pierwszy, nadchodzący pociąg, nawet nie wiedząc dokąd ją zawiezie. Po dłuższej chwili sprawdziła, że siedzi pod oknem, że ma okrycie poszarpane, kapelusz zgnieciony, włosy rozplecione i twarz mokrą od łez. Dygotała jeszcze z gorączki i ze zmęczenia. Oczy miała pełne świateł a w sobie chaos zamierających dźwięków. I nie prędko zdobyła równowagę.
Pociąg z krzykiem przelatywał nad ulicami. Noc była na świecie szara i posępna, śnieg już nie pa-