Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/171

Ta strona została przepisana.

Jakiś Amerykanim głośno wysławiał Polaków za ich lojalność w stosunku do Ameryki, a potem jął chwalić za niesłychaną pracowitość i wytrwałość.
— Najlepszy robotnik, bo da się bezkarnie wyzyskiwać — rzekła wyzywająco.
Nie było odpowiedzi, gdyż w tejże chwili, na jakiejś stacyjce, chłopak wskoczył z ostatniemi wydaniami „Trybuny“, gdzie już podawano szczegóły z pochodu i świeże wiadomości z wojny. Czytano je głośno, dyskutowano i nowy grad przekleństw posypał się na Niemców i ich przyjaciół.
Obok niej, chłopak Polak, tłumaczył ojcu z gazety jakiś artykuł wielce pochlebny dla Polaków.
— Nareszcie zrozumieli, że my nie hetki pętelki — zaszeptał z dumą stary.
— Ale stado, które się pochlebstwem prowadzi na rzeź — warknęła mimowoli.
— Za ojczyznę trzeba płacić żywą krwią — rzekł z namaszczeniem. — Z dobrej woli idziemy, moja pani. Niech pani ludziom serca nie odbierał — szepnął surowiej. — Czasy nadeszły przepowiedziane i biada tym, którzy znaków Pańskich nie posłuchają! Mój chłopiec, dziewiętnaście lat stary, chce wstąpić do polskiego wojska. Jedyne to moje dziecko, a ja mu rzekłem: jest tylko jeden Bóg i jedna Ojczyzna. Woła cię głos powinności, to idź synu, a jak potrzeba to i daj głowę za świętą sprawę, My są Polacy, moja pani — dodał z naciskiem. — Nasza powinność!
Wysiadła na najbliższej stacji, jakby uciekając przed głosem starego.