Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/172

Ta strona została przepisana.

— Zakute łby — rozmyślała już na ulicy. — Zbawcy świata — uśmiechnęła się wzgardliwie.
W domu zastała Łusię jeszcze przy pasjansie.
— Pan zaglądał, ale naszych chłopaków jeszcze niema, kolacja wyschnie.
Telefon zabrzęczał, ktoś pytał o Topora.
Księżniczka zasiadła w parlorze do pisania, lecz napisawszy z rozmachem tytuł: „Odpustowe procesje“ — odrzuciła pióro i kołysząc się na bujaczu, próbowała się skupić i zapanować nad zdenerwowaniem. Jeszcze nie wiedziała co napisać, ale już w mózgu przewijały się pojedyncze zdania, charakterystyki, złośliwe uwagi, jadowite słowa. Wzbierał w niej i kształtował się jakiś zły, urągliwy, mściwy wylew. A równocześnie pod nawałą brzękliwą słów, pod zgiełkliwym chaosem przelatujących myśli i nieskoordynowanych uczuć, podnosiły się jakieś dalekie, dalekie echa tęsknoty niewiadomo za czem!
Ktoś zapukał i wszedł. Dreszcz nią zatargał radosny, znała te ciche kroki.
— Good bye! — głos był dziwnie dźwięczny i ciepłem przejmujący.
Ktoś o suchej, wygolonej twarzy i szarych za wielkich oczach, usiadł przy niej.
— Był pan na wymarszu! Jakież wrażenia? — spojrzała na niego z przyjemnością.
— Płakałem, jak wszyscy i entuzjazmowałem się jak wszyscy. Niech żyje Polska i Polacy! — wykrzyknął, mocno jeszcze podekscytowany wrażeniami.
— Żołnierze jak żołnierze, stado wymustrowanych baranów, ale nasze związki wojskowe sprezentowały się