czającym dyskusji, poczem, pożegnawszy Księżniczkę, wyszedł.
Merda gryzł ze złości świeże cygaro, daremnie usiłując je zapalić.
— Cóż to za bydlę? Gęba rekina. Czystej wody żółty! — syczał wzburzony.
— Mój lokator, inżynier od Mac-Cormica, porządny chłopak, Bostończyk.
— Aha, kwakier i arystokrata. Myślałem, że to nasz i niepotrzebnie przy nim plotłem o naszych sprawach. Gotów nas wsypać...
— Ręczę za niego. Zresztą bardzo słabo rozumie po polsku.
Telefon zaskrzypiał, znowu pytano o Topora.
Merda poleciał go szukać, a Księżniczka zabrała się do artykułu. Pisała szybko i z pasją i, jakby się mszcząc za doznane na pochodzie wrażenia, unurzała go w błocie drwin i wymyślań. I nie tylko dostało się ochotnikom, ale i całej Polonji. Zwymyślała wszystkich i wszystko zmieszała z błotem. Nie dotknęła tylko ani słowem Ameryki. Notatki były swojego rodzaju arcydziełem drwin, fałszów i taniego, nędznego frazesu, dyszały wzgardą i nienawiścią. Dopisywała ostatnich wierszy, gdy zjawił się Topór. Chwiał się nieco na nogach, nucił coś pod nosem i, upadłszy w kolebacz, z rozczuleniem przyglądał się piszącej żonie, cierpliwie wyczekując końca.
Miał ze czterdzieści lat i przepyszną, rasową głowę polskiego szlachcica: orli nos, czoło wyniosłe, szafirowe oczy, ciemne włosy gładko przyczesane i nieco już przerzedzone, twarz bladą, wygoloną, minę wielko-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/177
Ta strona została przepisana.