Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/179

Ta strona została przepisana.

— Co? znasz go może?
— Znałam go kiedyś, był nauczycielem mojego brata u nas na wsi...
— Naturalnie zakochał się w tobie. Zwykłe dzieje: jaśnie panienka i ubogi student. Juści oboje piękni, oboje szlachetni, oboje pełni ideałów. Poznanie, pierwsze rozmowy, przeciągłe spojrzenia, wymiana książek, niekiedy w jesienne wieczory czytanie Słowackiego pod srogim dozorem babuni, a potem wiosna, księżycowe noce, słowiki, zwierzenia, łzy, przysięgi, pocałunki, tęsknoty i t. d...
— Drwisz z naszej własnej przeszłości, to jest nędzne. Twoja tępa wyobraźnia nie umie się zdobyć na nowe obrazy — przerwała mu, boleśnie dotknięta. — Ze mną ten pan nie flirtował, za to uwiódł naszą pokojówkę i porzucił ją z dzieckiem.
— Cóż miał zrobić? Poprosić o jej rękę i ożenić się, co? — drwił.
— A teraz gra rolę obrońcy ludu, mściciela jego krzywd, trybuna!
Egzagerujesz, jak zwykle — schował artykuł, zabierając się do wyjścia.
— Możeby tych notatek nie drukować — zatrzymała go w progu. — Czy to uczciwie wydrwiwać i opluwać szczery patrjotyzm i taką ofiarność? — przemówiło sumienie.
— Frazesy! — rzucił ze wzgardą. — Przypuśćmy, że są uczciwi, prawi, ofiarni, ale właśnie to przeszkadza naszym sprawom politycznym. Nasza przyszłość jest związana z centralnemi państwami. Z Niemcami iść musimy! Zresztą, oni wygrają wojnę! Wszystek