Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/180

Ta strona została przepisana.

proletarjat świata idzie z nimi. A, że przeciwnikom nie możemy zabronić głupich manifestacji, więc trzeba ich chociaż ośmieszać i podcinać im nogi. A przytem, ci kochani rodacy także nas nie oszczędzają. Ale, jeśli chcesz, napisz drugi artykuł entuzjastycznie patrjotyczno-koalicyjny, postaram się go umieścić w jakiej narodowej szmacie, dobrze zapłacą. Byłby to rodzaj reasekuracji! — mówił z cyniczną szczerością.
Rzuciła w niego całym stosem gazet, wybiegł z drwiącym śmiechem.
Obmierzły jej był ten plugawy cynizm, otrząsnęła się z niego, jak z błota i mimowoli poniosły ją myśli w dawne lata, do rodziny opuszczonej na zawsze i do domu, którego już nigdy ujrzeć nie miała. Ożyły w niej wspomnienia, zdało się spopielałe i martwe.
Tęsknota głucha i niepokojąca niby nurt podziemny, daremnie silący się przerwać na powierzchnię, zatargała ją boleśnie.
Porwała się, aby uciekać gdzieś, pomiędzy ludzi, ale późno było, noc, i okna sąsiedzkich domów gasły jedno po drugiem, a mroźną pustką zionęły ulice.
Sufit zadrgał, to mr. Jack, jak zwykle, spacerował w grubych śliperach po swoim pokoju, rozmawiając z papugą, jej ostry skrzek przenikał ściany.
Otworzyła drzwi do sieni z jakiemś postanowieniem, zbliżyła się nawet do schodów i po chwilowem wahaniu poszła do kuchni.
Trzej bortnicy siedzieli przy Łusi, a czwarty, Frank Bijak, smażył kiszkę na kominie. Wstrętny zapach przepalonego tłuszczu uderzył w nią, jakby obuchem. Cofnęła się gwałtownie, ale nie odeszła, zaciekawiły