Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/186

Ta strona została przepisana.

Nie protestowała, onieśmielona jego dobrocią i miłosnemi spojrzeniami.
— Proszę cię tylko, nic mu nie wspominaj, może mnie nie pozna — zastrzegała.
Obiecał solennie. Przy śniadaniu opowiedziała mu rozmowę bortników.
— Musimy być przygotowani na najgorsze, — wiedział co im groziło. — Księża i patrjoci z Wydziału ciągle nas denuncjują w Waszyngtonie. Mogą nawet zażądać naszej deportacji dla dobra państwa! Wzmagają się na siłach i znaczeniu. Rząd federalny bardzo się z nimi liczy, napędzają mu całe kohorty wyćwiczonych ochotników, masami wykupują bondy wolnościowe i wszystkiemi sposobami podsycają zapał do wojny.
— Te ciągłe manifestacje patrjotyczne, nawoływania do broni, te agitacje z ambon po kościołach, odezwy Wydziału Narodowego, przemówienia Paderewskiego, to wszystko podoba się niezmiernie Amerykanom, zwłaszcza, że ich to prawie nic nie kosztuje, Polacy to robią dla Ojczyzny! To bydło nie rozumie, że Ameryka wyciągnie z nich ostatniego kwodra[1] i ostatni żywy gnat, a jak przestaną jej być potrzebni, puści ich na paszę z kwitkiem! Nie ja zresztą będę płakał nad nimi! — zaśmiał się.
— Jakież wiadomości z wojny? — nie lubiła jego urągań Polsce i rodakom.

— Zwykłe: Niemcy, piorą i piorą koalicję aż wióry lecą — zatarł ręce. — Byle jeno zdążyli skończyć wojnę, nim Ameryka zdoła przerzucić swoje posiłki.

  1. Ćwierć dolara.