Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/189

Ta strona została przepisana.

tarjat nie dałby sobie rady. Mógłby się zdobyć na bunty, na zniszczenie całej cywilizacji, na wyrżnięcie swoich ciemiężycieli, ale nie potrafiłby się zdobyć na stworzenie nowego, kulturalnego społeczeństwa.
— Dołoj gramotnyje. Precz z burżuazyjną kulturą! — zakrzyczał dziko — moskale mają rację — przerwał, spostrzegłszy jej zdumienie, — pomówimy jeszcze kiedyś. Muszę już lecieć, B. śpi w redakcji. Przyprowadzę go na godzinę drugą.
Wybiegł pospiesznie, ona zaś zamedytowała się o jego nigdy nieprzewidzianych wybuchach i nastrojach. Zdało się jej, że go zna dobrze i przegląda nawskroś, a przychodziły chwile, jak obecna, że dręczyła się jego zagadkowością.
Umiał przy niej marzyć, ale nigdy się nie zwierzał. Bywał niezmiernie wylany, nawet gadatliwy, a pomimo tego czuła, że nie odsłania prawdziwego dna swojej duszy. Tak, jak i swojej przeszłości, o której wspominał niechętnie i bardzo niejasno. A te jego rosnące ambicje władzy i przodowania, krzykliwa demagogja, puste frazesy, brak skrupułów, kłamstwa, zanik sumienia i pociąg do wódki przejmowały ją niepokojem i udręką. Zszargał się! Żal ścisnął jej duszę i cichy smutek zamierającej miłości przejął serca jakiemś niechętnem współczuciem.
Jeszcze kochała, lecz przedmiot kochania tracił już swój kształt wymarzonego ideału, zaczynała widzieć pod nim człowieka i zaczynała go surowo osądzać. Samo to jakoś przyszło, prawie mimowoli.
Dosłyszawszy kroki Łusi, zeszła śpiesznie na dół, do kuchni.