Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/19

Ta strona została przepisana.

Gwizdy nie milknęły a strzelanina stawała się jakby bliższa i rzęsistsza.
Dojrzawszy jakiegoś człowieka, przesadzającego cmentarne ogrodzenie, jakby skamieniała, nie mogąc od niego oderwać oczów, przemykał się chyłkiem pomiędzy jałowcami, zarastającemi wzgórza aż do rzeczki. Zginął jej na chwilę z oczów w nadbrzeżnych szuwarach. Dojrzała go już na swoich polach, leciał miedzą, przyginał się coraz niżej, czasem padał, czasem na mgnienie przytajał się za cierniami i znowu pędził szalonemi skokami.
— Jezus Marja! — krzyknęła, dojrzawszy, że wpadł do jej sadu i gna na podwórze. Rzuciła wszystko i pobiegła przez sad. Już tam Bukiet jęczał pod ścianą z przetrąconym grzbietem. Wpadła do izby prosto w jakieś straszliwe szpony, które ją chwyciły i jakiś głos nad nią zagrzmiał dziko.
— Daj mi jakie ubranie, prędko, bo zabiję, gonią mnie! Prędko.
— Puść, jakże ci dam... Odepchnęła go, stał przed nią wysoki, szczupły człowiek z rewolwerem w ręku, był jeno w poszarpanej i skrwawionej koszuli bez czapki, pot mu się lał po twarzy, ledwie dyszał, wargi mu latały i oczy ciskały błyskawice. Otworzyła mu spokojnie komorę, gdzie wisiały ubrania pozostałe po nieboszczyku. Przybrał się w stary, połatany kożuch i przepasał pasem.
— Czapki, na Boga! Z gołym łbem nie mogę się pokazać, poznają — jąkał.
Znalazła starą baranicę, nadział ją po uszy i wybiegł na izbę.