Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/190

Ta strona została przepisana.

— I cóż Łusi powiedział adwokat?
— Powiedział: Twoja ręka warta dwa tysiące, ale żeby to była prawa i zupełnie obcięta zapłaciliby całe pięć tysięcy dolarów.
— Oddała mu Łusia mój list?
Łusia sponsowiała i, coś pilnie oglądając chorą rękę, nieśmiało objaśniała:
— Nie byłam u pana Maleszy! Poszłam, ale w kolei spotkałam Mazurkową i powiadam gdzie jadę. Załamała ręce i w głos krzyczy: do prawdziwego złodzieja cię posłali, dziewczyno, do socjalisty, do takiego, co nie wierzy w Pana Boga i trzyma z Niemcami! Przecież ten człowiek — powiada — całe Chicago wie o tem, w Krakowie pookradał wdowy i sieroty. A jak go zasądzili, uciekł z kryminału do Ameryki. I — powiada — on się inaczej nazywa, nasz proboszcz ci powie. Przyjechał tutaj, przystał do czerwonych, bo go ochraniają przed szeryfem. Tyle mnie nastraszyła, że poszłam do proboszcza. Potwierdził wszystko co do słowa i dał mi adres amerykańskiego adwokata. Com rzekła, klerk mu przełożył. Oddałam mu sprawę! Muszę przecież pamiętać o sobie, a jakby mnie okradli z tego co mi zapłacą za moją rękę, to cóżbym poczęła biedna kaleka! I z czemżebym wróciła do tatusia?
Popłakała się nad swojem kalectwem, gdyż rękę zmiażdżyła jej maszyna w rzezalni, ale na propozycję Księżniczki z radością zgodziła się jej pomagać w gospodarstwie, o ile tylko będzie mogła. W najgorszym razie mogła ją zastępować ciotka, mieszkająca przy wnukach, o parę domów dalej.