— Sobczak was tak namawiał? — spytała z niedowierzaniem, gdyż był to człowiek oddany partji, rozbijacz kropidlarskich wieców i nieprzyjaciel księży.
— A Sobczak, mój wnuk, moja krew rodzona. Już się odmienił, jak ta pogoda.
Przyszli lokatorzy na obiad i, obsiadłszy stół, zaczęli jeść, opowiadając sobie przytem przeróżne wiadomości zasłyszane po fabrykach.
Czterech ich było. Tylko stary Szmid milczał, uśmiechając się z niestworzonych bajęd, jakie powtarzali.
Z głęboką ulgą odetchnęła po ich wyjściu. Drażniły ją te rozmowy, a ich gorąca wiara w Polskę, zachwyty nad wojskiem i postanowienia zapisywania się do polskiej armji sprawiały jej prawdziwą przykrość. Zwłaszcza, że wszyscy, prócz Szmida, byli to niedawni towarzysze. Nie mogła im darować dezercji.
Doczekała się wreszcie męża i p. B. Przyszli nieco spóźnieni. Obiad już na nich czekał. Tekla, mimo starości, podawała go bardzo sprawnie.
B. przyglądał się Księżniczce z ledwie ukrywanem zdziwieniem. Poznał ją, ale jeszcze nie wierzył swoim oczom. Spoglądała na niego z obrzydzeniem. I tak bardzo się zmienił, że zaledwie go poznała. Był wysoki, podobny do nieociasanego kloca; twarz miał rozlaną i czerwoną, usta od ucha do ucha, nos krogulczy, czarne rzadkie włosy pozlepiane i lśniące, łysinę przez środek głowy aż do karku, uszy szpiczaste jak nietoperz, złote binokle kryły oczy niewiadomej barwy; ręce miał zakrótkie o pałąkowatych, tępych palcach i płaskich paznogciach, które wciąż ogryzał. Mówił głosem kłótliwym, prowokującym, nie dopuszczając nikogo do słowa.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/194
Ta strona została przepisana.