Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/195

Ta strona została przepisana.

Nie jadł, lecz pożerał wyzłoconemi obficie szczękami, kieliszkami też nie gardził. A przytem był bardzo ruchliwy, wesoły, dowcipny i inteligentny, o szalonej wprost pamięci i wielce wybuchowym temperamencie. Sypał anegdotami, przytaczał różne powiedzenia, cytował autorów, powtarzał całe ustępy z poetów i znał w Polsce wszystkich ważniejszych ludzi. Szeroko rozpowiadał o kraju, ludziach i wojnie. I nie zostawił suchej nitki na wrogach i na przyjaciołach. Wszystkich wykpił, opluł, zlekceważył. Z lubością prezentował swoje wartości. Co się stało w kraju dobrego — jego było zasługą. A jeśli dzieje się źle, to juści dlatego, że nie słuchają jego wskazań i rad. — Ja! Ja! Ja! — powtarzało się w tych rozmowach, jak monotonne buczenie basetli. Topora traktował przyjacielsko, ale tak protekcjonalnie i arogancko poklepywał go po plecach, że ten siniał z wściekłości i ściskał dłonie w kułaki. Księżniczka zaś, ukrywszy twarz za maską uprzejmego uśmiechu, słuchała go ciekawie, chociaż przerażał ją swoją cyniczną złośliwością. I ledwie już mogła wysiedzieć, tak bolało ją wprost fizycznie jego niechlujne chamstwo i brutalność.
Siedzieli przy stole przeszło dwie godziny. Gość gadał niepowstrzymanie, zalewając się nieustannie, ale, w miarę coraz liczniejszych kieliszków, trzeźwiał, przycichał i coraz głębiej i jaśniej ujmował przeróżne sprawy. Pod koniec, kiedy Toporowi już zamykały się oczy z nieprzezwyciężonej senności, zaczął się zwierzać, opowiadając ściszonym głosem szczegóły swego politycznego życia, tysiączne matactwa, konszachty z okupantami, podstępne targi, fałszywe umizgi do Wiednia i Berlina. Podstawianie nogi przeciwnikom na