Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/20

Ta strona została przepisana.

— Schowajcie mnie do nocy! Zapłacę ile chcecie... Może w stodole w zbożu...
— Jakby szukali, znajdą wszędzie. Niech pan ucieka za stodołę do lasu...
— Nie mogę, nie mam już sił, gołe pola, zobaczą zanim dobiegnę... Co tu robić? Wyjrzyjcie czy nie lecą! Stój! a jeśli mnie wydasz, kula w łeb. Czekaj, jedyny ratunek, dawaj motyczkę, pójdę z tobą kopać kartofle! Prędko! Przylecą, będą pytali, nikogo nie widziałaś! Chodźmy! Spiesz się, bo ci gnaty połamię.
Opuściło ją przerażenie, przeciągnęła się tylko i z pacierzem na roztrzęsionych wargach, powróciła do przerwanego kopania.
Strzelanina ucichła, natomiast wzmogły się krzyki, jacyś ludzie biegli plantem ku pociągowi, który nie przestając gwizdać, zbliżał się zwolna do stacji; z okien wagonów widniały przerażone twarze.
— Będzie, co Bóg da — myślała ze spokojną rezygnacją. — Po rękach poznają — zauważyła.
Umazał je pospiesznie w mokrej ziemi a twarz wytarł rękawem kożucha.
Chwile wlokły się zwolna jak wieczność, wyraźnie słyszała bicie jego serca i krótkie, rzężące oddechy. Kopał automatycznie, cały przemieniony w uwagę.
— Nadchodzą... żołnierskie kroki... — szeptał — pamiętaj, kula w łeb za wydanie, a nie zdążę, zatłuką cię towarzysze. Ja nie zbój! Walczymy za wolność!... — zaszczekał zębami kurczowo przywierając do motyki. — Są już na moście!...
Jakoż kilkunastu żołnierzy pokazało się na moś-