Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/201

Ta strona została przepisana.

ko tutaj znamionowało powagę i pewność siebie, zarówno ludzie, jak i budowle. Olbrzymie bloki domów miały wyniosłą dostojność kamiennych skrzyń, zapełnionych nieprzeliczonemi bogactwami. A te strzeliste drapacze o nie dających się dojrzeć szczytach wynosiły się jak myśl skamieniała w zuchwalstwie własnej potęgi. Zdawały się czuwać nad miastem, stróżując setkami rozgorzałych oczów, aż gdzieś na wzburzonych wodach Michiganu.
Obce to było dla niej miasto, a zarazem tak bliskie i tak fascynujące swoją wielkością i siłą, że sama poczuła się mocniejszą i bardziej pewną siebie. Prostowała się bezwiednie, oczy zaczynały patrzeć z wysoka, na ustach wykwitał uśmiech dumy i wyniosłości. Bez wahania też wstąpiła do najmodniejszego Tee Room’u. I, znalazłszy miejsce przy pustym stoliku, kazała sobie podać czekolady. Herbaciarnia była natłoczona najwykwintniejszą publicznością. Kilka niewielkich pokoików urządzonych było w stylu Ludwika XV, z nadzwyczajnym przepychem. Lakierowane, perłowe ściany i meble pełne były złoceń, zwierciadeł, rzeźb, kwiatów i świateł.
Kilku mężczyzn ginęło w masie kobiet niesłychanie strojnych i pięknych. Futra i perły, jedwabie i koronki, pióra i kwiaty, podmalowane, jarzące oczy, nadzwyczajne urody, wypieszczone twarze, ręce podobne kwiatom, subtelne uśmiechy, królewskie stroje, dyskretne szmery rozmów, całe symfonje zapachów, bogactwo i beztroska wypełniały te małe pokoje — były to jakby kwiaty hodowane w cieplarniach zawsze pełnych słońca i powietrza.