Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Przyglądała się wszystkiemu radosnemi oczami, nie zauważywszy, iż sama jest również obserwowaną. A jej sprawiała wprost fizyczną przyjemność ta atmosfera wykwintu i kultury, to oddychanie powietrzem przesyconem zapachami perfum i kwiatów. Poczuła się jak kiedyś, w starym kraju na wielkich przyjęciach i pierwszych balach. Nasycała się cichą błogością marzenia. Na domiar złudzeń gdzieś w oddalonym pokoju zabrzmiała muzyka: załkała wiolonczela i skrzypce zaśpiewały jakąś przejmującą, słodką pieśń na tle fortepianu, którego burzliwy głos przelewał się po klawiaturze z monotonnym brzękiem, jak fala, z uporem bijąca o brzegi. Cisza zapanowała i tem więcej spojrzeń zamigotało koło jej postaci. A wyglądała wyjątkowo dobrze: smukła, wytworna w ruchach, blada matową, niepokalaną bielą, płowowłosa i bardzo rasowa. Jej spojrzenia błękitnych oczów miały wyraz dumy i zarazem słodyczy. Nos orli, heroiczny, przeczysty owal, usta wypukłe i brwi czarne musiały zwracać uwagę. I miała przytem w swojej urodzie szlachetną wyniosłość. Dostrzegła wkrótce, że sąsiadki oglądają ją tak bezceremonjalnie, jak zwierzę w klatce.
Odwróciła się mocno urażona. Naraz jakaś jadowita uwaga przeszyła ją wężowym sykiem. Nie wzięła jeszcze tego do siebie. Kilka przestrojonych dam starszych, brzuchatych i straszliwie ubrylantowanych, siedzących naprzeciwko, pokazywało ją sobie oczami. Zrozumiała, że jakoś szczególnie się mą zajmują.
Niemile ją to dotknęło. Ale w dalszym ciągu jakieś złe uśmieszki, jakieś szepty i jakieś lekceważą-