Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/203

Ta strona została przepisana.

ce spojrzenia obsypywały ją niby kamieniami. Zadygotała z przejmującego bólu. Co to znaczy? Dlaczego? Zalewała ją przykrość, jak paląca trucizna. Uderzyła oczami dumnej wzgardy w te rozbawione jej kosztem, jak rozumiała, twarze. Snać przeszły bez wrażenia, bo rozmowy stały się jeszcze żywsze, a jej się wydało, że teraz wszyscy spoglądają na nią ze śmiechem politowania. Nastrój cichej radości prysnął zdławiony nagłem wzburzeniem. Jej niepohamowana natura zaszarpała się jak rumak na uwięzi. Przemogła się jednak, i opanowawszy nerwy, podniosła się z miejsca spokojnie. I znowu miała wrażenie, jako nazbyt skwapliwie usuwają się przed nią, że przeprowadzają ją takiem spojrzeniem, które poczuła, jak smaganie rózeg. Ledwie już trafiła do wyjścia. Przepalał ją wstyd a upokorzenie szarpało niby pazurami. Poczuła się jakby wypędzoną, jak ostatni parjas.
Nawet dalekie, ściszone brzmienia muzyki wydawały się jej szyderczym chichotem i naigrawaniem. Na domiar jej wzburzenia, wygalonowany czarny boy, stojący przy wyjściu, ani drgnął na jej widok. Rumieniec gniewu zapalił jej policzki, wzięła to za osobistą obelgę, i naciągając rękawiczki, krzyknęła tak rozkazująco, że Murzyn z pośpiechem otworzył przed nią drzwi na rozcież...
Długo łkała przed jakąś wystawą, nim mogła pójść dalej.
— Dlaczego? — wracało ustawicznie pytanie. Dopiero zwierciadła jakiegoś sklepu odpowiedziały ze straszliwą szczerością. Oto była bardzo źle ubrana! Czerwony beret, okrycie wyświechtane rezedowej bar-