Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/205

Ta strona została przepisana.

i o twarzach przeżartych pracą, biedą i alkoholem. Sklepy pokazywały swoje nędzne wystawy, zawalone ordynarną tandetą. Na rogach ulic, po wszystkich salonach wyły ohydnie gramofony. Najpiękniejsza część Milvaukee Ave, nakryta jakby namiotem utkanym z płonących świateł, sprawiała jej wrażenie wstrętnej budy jarmarcznej. Brzydota panowała niepodzielnie i we wszystkiem, nieśmiertelna brzydota tłumów i fabryk.
Nawet dzieci, te ludzkie kwiaty, były brzydkie, o podstępnych dzikich spojrzeniach. A te wiecznie zatroskane kobiety, przystrojone w jakieś niby modne łachy, zdeformowane przez pracę, o ruchach i oczach niewolnic przejmowały ją wstrętem.
— Ohydne miasto! Juczne zwierzęta! Urodzeni parjasi — myślała, otrząsając się z obrzydzenia.
Po niektórych rogach ulic, chłopcy sprzedający gazety, wykrzykiwali tytuły jej artykułów, ostatnie wiadomości z wojny i straszne cyfry zabitych ludzi i zatopionych statków.
Tak już miała dosyć tego wszystkiego, że uciekła do domu.
Gościa nie zastała, wyszedł był razem z Toporem jak objaśniła Łusia, czytająca w kuchni półgłosem jakąś broszurę. Stara Tekla drzemała pod piecem.
— Doktór mi coś zastrzyknął i ręka przestała mnie boleć... — opowiedziała dziewczyna.
Mr. Jack był w swoim pokoju, słychać było jego kroki i skrzeczenie papugi.
W domu było zimno, wiatr chodził po pokojach i wstrętny odór przepalonych kaloryferów nasycał powietrze. Zamknęła się w parlorze i napisała wściekły