Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/21

Ta strona została przepisana.

cie i za rzeczką. Posuwali się szeroką ławą z karabinami gotowymi do strzału. Prowadził ich żandarm.
— Hej, baba, gdzie uciekał człowiek w rubaszce i bez czapki — ktoś krzyknął do niej.
— Nie widziałam nikogo — odrzekła bez wahania. — Tylko ludzie wracają z jarmarku.
— Jaszczukowa — poznał ją żandarm. Mówcie prawdę, idzie o wielkiego zbója.
Oburzona wywarła na niego gębę, że zamachał ręką, rozglądając się bezradnie.
— A może schował się w krzakach pod tym wielkim lasem — zawołał ktoś z plantu.
— Mołczat, nie twoje dzieło! — zgromił go żandarm i zwrócił się z całym patrolem ku lasom, czerniejącym za domem Jaszczukowej. Maszerowali półkolem, przetrząsając krzaki i strzelając co chwilę w powietrze.
Jaszczukowa długo patrzyła za nimi, a kiedy zniknęli w zmierzchu i oddaleniu, zabrała koszyk i obie motyki, i rzekła ściszonym głosem:
— Już ich nie widać. Niech pan wróci za rzekę i ucieka z Bogiem.
Odwróciwszy się szybko, ruszyła ku domowi i szła wolno i na pozór spokojnie, chociaż ledwie powłóczyła nogami, a serce dziw nie pękło ze straszliwego dygotu. I z tych wzruszeń, obaw i niepokojów, same łzy popłynęły jej po zbladłej twarzy.
— Biedota! Żeby im chociaż uciekł! — myślała, nie oglądając się za siebie, zatroskawszy się nagle jego dolą. Jeszcze nie mogła zebrać myśli. Tak nagle wszystko na nią spadło, że chwilami miała to za przy-