Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/210

Ta strona została przepisana.

jękiem obiegał dom i trącał w szyby, a jakieś echa błądziły po mieszkaniu.
Nie zasnęła ani na chwilę, bo zbudzona pamięć ojca wskrzesiła w mózgu nieskończony korowód obrazów przeszłości. Była w ich mocy, nie mogła się ich pozbyć! Olbrzymiały aż do rozmiarów widzenia. Jawiły się przed nią opromienione tęsknotą. Broniła się przed nimi! Przecież nie żałowała przeszłości. Stało się z nią to, czego sama pragnęła. Dla miłości potrzaskała pręty złoconej klatki; dla Topora poświęciła wszystko. Tak być musiało. Opuściła dom, bogactwa i ojczyznę dla stokroć większych rzeczy: dla idei, dla wolności, dla walki o prawo uciemiężonych! Napróżno jednak zatykała krwawiące rany serca watą frazesów, bolały coraz dotkliwiej i tęsknota pożerała ją do dna.
Dopiero wczesny ranek wyrwał ją z tych udręczeń i szamotań, wstawać bowiem musiała do codziennej pracy.
Topór zjawił się późno, o dużym dniu i tak pijany, że musiała go rozbierać i ściągać mu buty. Całował ją i z płaczem przepraszał, ale skoro się dotknął łóżka, zapadł momentalnie w kamienny sen.
Dzień potoczył się zwykłą koleją. Księżniczka, dzięki wyręczeniu Łusi, mogła się trochę zająć sobą. Wczorajsza przykra lekcja nie poszła na marne. Parę bowiem godzin poświęciła na penetrowanie magazynów i kupowanie.
— Jak cię widzą, tak cię piszą — zaopinjował mąż, który się właśnie przebudził, gdy mu opowiedziała wczorajsze przygody. — Istotnie, ale wyglądałaś na