Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/214

Ta strona została przepisana.

w mały kufereczek najpotrzebniejsze rzeczy, wziął ze sieni długie palto Mr. Jacka, nacisnął na uszy jego sportową czapkę i zeszedł do kuchennego wyjścia.
— Łusia powie pani, że poszedłem do brata, pani wie... Jutro powrócę.
Wyjrzała za nim, zamajaczył na śniegach i przepadł gdzieś na pustych placach.
Księżniczka wpadła jak huragan i po relacji Łusi, szepnęła gorzko:
— Pozostawił mnie samą... podły... a może musiał... może powinien się był schronić. — Zaczęło go bronić jej serce, ale była tak roztrzęsiona i zaskoczona temi niespodziewanemi wypadkami, że w końcu nie wiedziała już co myśleć i co robić.
Mimowoli pozapalawszy wszystkie światła, chodziła po całem mieszkaniu w coraz większym niepokoju o męża i towarzyszów. Wprawdzie w redakcji nie zastała nikogo, prócz porozbijanych stołków, podartych papierów i paru wybitych szyb. Cały tłum poleciał szukać redaktorów, a drugi, zwiększający się co chwila pod redakcją, zachowywał się groźnie, wył przekleństwa i walił w dom kamieniami.
Nie strach ją obleciał, ale poczucie jakby swojej wielkiej winy.
Przeczytała te swoje nieszczęsne notatki od początku i najuważniej. Nie znalazła w nich nic karygodnego! Przecież od tylu lat wypisywała to samo po artykułach i głosiła w przemówieniach publicznych.
— Dlaczegóż się teraz wściekają? To księża podbechtują to głupie stado — myślała.