Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/215

Ta strona została przepisana.

Trzasnęły drzwi do sieni, zatrzęsła się z dziwnej trwogi, lecz równocześnie wydobyła z szuflady nabity rewolwer i podeszła do okna. Jacyś ludzie czernieli przed domem. Wszedł na to Mr. Jack, blady był, uroczysty, z rozgorzałemi oczami.
Niezmiernie ucieszona, opowiedziała mu dzisiejsze wypadki.
— Właśnie po to tutaj jestem, żeby się pani nic złego nie stało.
— Wiedział pan o tych awanturach?
— Frank mnie uprzedził. Przyleciał wraz ze mną na obronę pani — wyjrzał oknem. — Już się zbierają. Proszę być spokojną, dam sobie radę z tym tłumem. Tylko nie ręczę za gnaty mr. Topora. Niechaj natychmiast ucieka!
— Już go niema w domu, — przyznała ze wstydem.
— Spodziewałem się tego! — powiedział z przykrym dla niej naciskiem.
Naraz szyba od strony werandy rozprysnęła się w kawałki, grad kamienny posypał się do parteru i straszliwy, złowróżbny wrzask zatargał domem.
— Śmierć niemieckim szpiegom! Dawać Topora! Zlinczować zdrajcę! Na gałąź! — ryczały jakieś potężne głosy i skłębiony, rozsrożony tłum rzucił się na dom.
Księżniczka uciekła w głąb domu a mr. Jack, skoczył na piętro do swojego pokoju a po chwili zjawił się na balkonie nad werandą powiewając gwiaździstym sztandarem i krzycząc ze wszystkiej mocy.
Na ten nieoczekiwany widok, tłum się zatrzymał, przycichły na mgnienie groźby i świsty, że głos Jacka dał się już wszystkim słyszeć. Zapewniał ich na honor