Amerykanina, że w tym domu niema szpiegów niemieckich, bo tutaj mieszka on, Jack Brown.
— Prawda! Znamy go! Od Mc. Cormick’a. Nasz Boss! — zrywały się tu i owdzie głosy.
Tłum się zawahał i nie napierał, chwiejąc się w różne strony, jakby zatargany, sporami i kłótniami, jakie nagle powstały. Zawziętość pryskała, ten i ów machał ręką, nawet podżegacze nie wiedzieli, co robić dalej? Skorzystał z tego momentu Jack, i okrywszy sztandarem balustradę niby gwiaździstym płaszczem, zwisającym niemal do samej ziemi, zakrzyczał groźnie:
— Kto znieważy ten sztandar, znieważy Amerykę!
Tłum się rozproszył, zwłaszcza że i Frank puszcza wiadomości o nadciąganiu policji.
Mr Jack znalazł księżniczkę w sypialni, siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Już po burzy, — odezwał się, stając w progu. — Jest pani bezpieczna.
— Czemże się panu odwdzięczę, — głos miała niby przełzawiony. — Przysięgam, że w obronie byłam gotowa nawet zabijać — pokazała rewolwer. — Oszczędził mi pan tej strasznej konieczności. Ale ten motłoch jest okropny! — wstrząsnęła się.
— Nie można ludzi prowokować w ich uczuciach i wierzeniach.
— Nie zna pan powodów. Oni stokroć gorzej obchodzą się z nami!
— Czytałem artykuł Topora. Frank przetłumaczył mi go dosłownie.
— Więc pan przyzna, że niema w nim nic, prócz trochy drwin i żartów.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/216
Ta strona została przepisana.