Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/220

Ta strona została przepisana.

— Well, to jestem zrujnowany i mogę się powiesić — wyrzekł ponuro. — W ten bussiness włożyłem swoje przekonania, ale jeszcze więcej kapitału. A tego stracić nie mogę! Przyszły takie okoliczności, że pod grozą zagłady nie można walczyć przeciwko prądowi. Zrozumieli to dobrze nasi niemieccy towarzysze i, odłożywszy na później porachunki partyjne, walczą za ojczyznę i słuchają Kajzera. Cały świat ich podziwia a Niemcy wielbią. Droga dla nas wytknięta, musimy nią pójść albo stracimy stanowisko, zdobyte całemi latami pracy. Topór zgadza się ze mną. Napisze pani sprostowanie? — prosił, całując ją w rękę.
— Wszystko mi już jedno, napiszę co chcecie, mam już dosyć polityki.
— Dam w jutrzejszym numerze. Żeby pani ułatwić, przyniosłem rodzaj konspektu...
— Któż to wyszczekał? — spytała, czytając notatkę. — Pewnie mr. Koohn?
— Well, nawet nieproszony. To mądry żydziak, w mig zwąchał sytuację...
— Poznać osła po ryku! Ale za bezczelna, wzbudzi politowanie, trzeba z godnością.
— Słusznie Topór powiedział, że pani to zrobi najlepiej — mruczał radośnie.
Obudziła się w niej rasowa pisarka i w jakąś godzinę wykoncypowała coś, co było odwołaniem i nie było, co było przyznaniem się do omyłki, a wszystko razem naszpikowała bujnemi frazesami o ojczyźnie, niepodległości, dawnych walkach, potokach krwi, wylewanej od stu lat za wolność i lud i t. d.
Merda, po przeczytaniu, wpadł w taki zachwyt, że nietylko ucałował jej ręce, ale, co mu się nigdy