Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/228

Ta strona została przepisana.

i po znajomych domach spotykała nieufne spojrzenia, zimne przyjęcie i surowe, ponure twarze. Odczuwała to jak straszną zniewagę i nie mogąc zrozumieć powodów, coraz bardziej odsuwała się od ludzi, stroniąc nawet od zaufanych towarzyszów.
A do tego i te zimowe dnie były bardzo przykre: zimne, lodowate deszcze, wichry i śnieżyce panowały naprzemian w ulicach. A jakby na przekór tej zmiennej i obrzydliwej pogodzie, Chicago wrzało jak nigdy, szalonym ruchem i niesłabnącym ani na chwilę zgiełkiem. Codziennie grzmiały trąby, biły bębny i dudniała ziemia od ciężkich kroków maszerujących wojsk, a wciąż wśród nieustających entuzjazmów i olbrzymich tłumów. Codziennie i w stu miejscach naraz odbywały się wrzaskliwe, tłumne mityngi! Codziennie odbywały się jakieś huczne, manifestacyjne pochody, jakieś zebrania po placach, jakieś mowy po rogach ulic, jakieś zbiegowiska! Nieraz wśród nocy rozlegały się wściekłe gonitwy za szpiegami, lub rozbijanie niemieckich sklepów. A wszystko razem drażniło ją okropnie, podniecając jednocześnie do tego stopnia, że całe dnie spędzała na ulicach w tych wrzaskach i ciżbach. Zwłaszcza dziwnie ją pociągały stacje werbunkowe do armji polskiej. Przed jedną z nich wystawała nieraz po parę godzin.
Biuro było urządzone w sklepie od ulicy. Wielki biały orzeł, otoczony chorągwiami, wisiał nad wejściem. Oślepiający wieniec świateł pokazywał go już z daleka. Żołnierze z karabinami na ramionach trzymali straże u drzwi, poza któremi widać było ogromną salę o ścianach udekorowanych w portrety, narodowe barwy i girlandy zielone. Przy długim stole siedzieli oficerowie