Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/229

Ta strona została przepisana.

werbunkowi w błękitnych, zawiesistych rogatywkach. Kilka pań z odznakami Czerwonego Krzyża kręciło się między wchodzącymi. A wchodzili nieustannie młodzi i starzy, kobiety i dzieci. Całe zaś tłumy zalegały trotuar i część ulicy. I co pewien czas, na widok wchodzących a już przystrojonych w oficerskie odznaki, wybuchały grzmiące brawa, świsty i radosne krzyki.
Atmosfera była gorąca, rozmawiano tylko o Polsce, wojsku i tych, którzy się zapisywali na służbę ojczyźnie. Jakieś staruszki, przepychające się przez tłumy całemi godzinami, składały na ręce oficerów ostatnie grosze dla Polski.
Księżniczka całą duszą chłonęła te nastroje i przejęta patrjotycznym ogniem, zaczynała marzyć o Ojczyźnie, o walce za nią, i o życiu dla niej. Czepiła się jej myśl zapisania się do Czerwonego Krzyża, myśl tak uparcie nurtująca, że stawała się niezwalczonem pragnieniem. Wszystko co było przypomnieniem teraźniejszości, odpędzała jak złe psy, nie chciała nawet pamiętać, tak ją porywało to jakieś nowe, wielkie i wolne życie.
Któregoś dnia dojrzała w tłumach mr. Jacka, nim jednak zdążyła się przed nim ukryć, zobaczył i przedarł się do niej z radością.
— All Right! Doskonale idzie werbunek! Tak być powinno — wołał z zapałem.
— Tak być powinno — powtórzyła jak echo.
Wydostali się z tłumów. Podała mu rękę, zmierzając do odejścia.
— Podwiozę panią do domu. Mam swoją fabryczną maszynę — proponował.