Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/231

Ta strona została przepisana.

Przypomniało to jej polską zimę tak żywo, że prawie bezwiednie zaczęła opowiadać o polskiej zimie, o kuligach w sto sań, z kapelą na przedzie, pędzących na złamanie karku wśród brzęku dzwonków, trzaskania biczów i łun pochodni, przez osypane, głuche bory, przez drogi zawiane, przez wsie podobne do śnieżnych grobli, przez pola niby stepy bezbrzeżne i pod niebem mroźnem i wyiskrzonem gwiazdami. O najeżdżaniu po drodze dworów sąsiedzkich, o tańcach szalonych do upadłego, o zabawach, trwających dni parę, o tem życiu bujnem, rycerskiem i dzikiem — o życiu dawnej szlachty polskiej.
Opowiadała z taką plastyką, barwnością i przejęciem, że zatrzymał maszynę i zawisł oczami na jej ustach, żeby nie stracić ani jednego słowa, rozgorączkowany jak ona i przejęty jak ona.
Śnieg ich zasypywał, nie wiedzieli o tem. Czar ich ogarnął, że zapomnieli o sobie, o świecie, o wszystkiem.
Oprzytomniała w jakiejś chwili i rozglądając się, szepnęła z lękiem:
— Gdzie jesteśmy? — stali w jakimś parku pod ośnieżonemi drzewami.
— W Eveston! Opowiada pani cudownie i cudowne rzeczy! — wyznał gorąco.
— Wracajmy! późno, po dziewiątej — spojrzała na zegarek. — Zimno mi!
Popędził jakby na przełaj, jakiemiś zgoła nieznanemi sobie ulicami, a tak pełen czarów tego opowiadania, że z trudem się orjentował.
— Bardzo panu dziękuję! — powiedziała, kiedy przystanęli przed domem.