Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/232

Ta strona została przepisana.

— Nie zapomnę tego spaceru nigdy! — pocałował ją w rękę.
— Będę czekała z kolacją — rzuciła, wchodząc na werendę.
— Nie zdążę... proszę na mnie nie czekać... — zawołał zakłopotanym głosem.
W domu nie zastała nikogo, tylko w parlorze, na stole leżała gazeta, wychodząca w jednem z miast na wschodzie, leżała na wierzchu innych, jakie codzienna poczta przynosiła całemi dziesiątkami! Otworzyła ją machinalnie, z przyzwyczajenia i utknęła, jakby nagle sparaliżowana, oczami na wielkim tytule, wydrukowanym grubemi czcionkami przez całą szerokość gazety.
Cofnęła się gwałtownym wysiłkiem, trwożnie rozglądając się po pokoju: elektryczność świeciła jasno, meble stały na zwykłych miejscach i z jej portretu patrzyły, jak zwykle, jej własne, błękitne oczy.
— Więc jeszcze nie zwarjowałam! — wykrzyknęła, lecz, jakby nie dowierzając, poszła do sypialni, zdjęła kapelusz, rozebrała się z okrycia, poprawiła włosy przed lustrem i, przypudrowawszy rozgorączkowaną twarz, rzuciła się pędem do parloru i znowu przeczytała: „Przywódca Czerwonych, St. Topór, na żołdzie niemieckim“.
Tak brzmiał sam tytuł i pod nim mrowił się długi artykuł a raczej akt oskarżenia, zarzucający Toporowi, że przed laty wypędzony był z partji za bandytyzm, że wykradł jakąś księżniczkę wraz z kasą jej ojca, że, że i że bez końca. Słowem cała kryminalna kronika, całe morze błota, łajdactwa i nikczemności. Autor przysięgał, że na sądzie udowodni wszystkie zarzuty autentycznemi dowodami.