Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/233

Ta strona została przepisana.

Oskarżenia były straszne, ale zarazem brzmiały tak fantastycznie i tak były ordynarnie napisane i niezdarnie zgrupowane, że musiały budzić wątpliwości. W końcu autor zapowiadał dalsze i szczegółowsze rewelacje.
Księżniczka czytała ten artykuł kilka razy z rzędu, jakby wbijając sobie w pamięć każde oskarżenie zosobna. Wiedziała ile w tem partyjnej zaciekłości, przesady i kłamstwa, ale ta część prawdy, jaką wyłowiła z oskarżenia, zwaliła ją z nóg. Pochwyciła ją bolesna febra, że nie mogła zacisnąć zębów ni ustać spokojnie na miejscu. Zapiekłe łzy paliły ją pod powiekami.
— Zdrajca, bandyta i szpieg! — powtarzała zbielałemi ustami.
I dawne podejrzenia, dawne niedowierzania, różne tajemniczości, jakiemi się otaczał, kłamstwa, jakiemi się nieraz bronił przed jej sumieniem, pogłoski, które przyjmowała ze śmiechem a nawet i oskarżenia przeciwników, do których nie przywiązywała żadnej wagi, zamrowiły się teraz w jej pamięci, obłażąc ją niby wstrętne robactwo, z którego się nie mogła otrząsnąć. W tem świetle piorunu, jaki w nią uderzył, zobaczyła naraz wszystko w przerażającej jasności.
— To nieprawda! To wszystko nikczemne oszczerstwo! — zaprzeczała jakby samej sobie. Zapadła potem w ciężką, rozpłakaną wewnętrznie niemoc.
Godziny wlokły się wolne, długie i nieubłagane. W szyby niekiedy trącał wiatr, czasem zaglądała noc zaśnieżona, czasem zaś spływały po nich jakby zastygające, ciężkie łzy. Zimno się zrobiło, więc okryta, czem tylko miała, wciśnięta w głęboki kolebacz, po-