Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/24

Ta strona została przepisana.

— Co panu jest? — strwożyła się okropnie. — Trzeba już iść! Mogą zajrzeć ludzie! Zatrzęsła nim ze wszystkich sił, otworzył oczy i coś zabełkotawszy, usunął się na podłogę jak martwy.
— Jezu miłosierny! — wykrzyknęła, załamując ręce i nie wiedząc już co począć. Rozdygotała się, jak osiczyna, boć lada chwila mogli powrócić z jarmarku.
— Prawie bez duszy! Niech kto wejdzie i zobaczy! Panie, musicie już iść! — wołała mu do ucha, nie poruszył się nawet. Chwyciła się za głowę, wybiegając przed dom.
Wieczór zapadał ciemny, deszcz mżył coraz gęstszy, turkotały wozy powracających z jarmarku a po plancie i na stacji biegali ludzie z zapalonemi pochodniami.
— Zobaczą go i wszystko się wyda! O ja nieszczęśliwa! Wywlekę go na drogę i niech tam zdycha jak pies, zbój jeden — zawrzała nagłą złością i, chociaż przytem miotał nią strach, uczucia ludzkie wzięły górę, że znowu się zatroskała o niego.
— Co ja z nim pocznę? Gdzie go tu schować? Dziw jej głowa nie pękła od myśli poślepłych z trwogi a wirujących pod czaszką zamiecią obaw, udręczeń i rozpaczy.
— Ratujcie święci Anieli, ratujcie! — Gruchnęła w izbie przed obrazami, wybuchając spazmatycznym płaczem zdenerwowania.
Zbieg zajęczał ciężko a Bukiet, miotając się, jak oszalały, jął naszczekiwać.