Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/241

Ta strona została przepisana.

Była pewną, że się na nią rzuci i zabije, czekała na to spokojnie.
Zaryczał tylko jak zwierz raniony, gniew nim zamiotał, ale się opanował i obtarłszy spoconą twarz, patrzył w nią strasznemi oczami. Patrzył długo z jakimś niemym, ciężkim wyrzutem, aż mu dwie łzy spłynęły po policzkach.
I jeszcze tej nocy wyjechał bez jednego słowa pożegnania.
— Jakbym się zamknęła w grobie! — myślała nazajutrz, chodząc po opustoszałem mieszkaniu. Nie miała już łez do wypłakiwania i jeszcze nie mogła spokojnie rozmyślać o swojem położeniu. Uderzył w nią piorun, o tem wiedziała, czuła to po ranach i bólu, nie zdawała sobie jeszcze sprawy, czy wytrzyma to uderzenie. Czuła się bowiem dziwnie rozstrojona, słaba, wyczerpana i w takim nastroju tkliwości, że zwierzyła wszystko mr. Jackowi. W miarę opowiadania, nie mógł ukryć radości, rozpierającej mu serce.
Jeszcze tego samego dnia zapisała się do Czerwonego Krzyża. Poczem zaczęła gorączkowo likwidować swoje interesy i przygotowywać się do wyjazdu.
W jakiś tydzień przyszedł list od męża, był niesłychanie czuły, błagał o przyjazd i przysłał czek na sporą sumę. Ani jej w myśli postało odpisywanie.
— Trup pisze do umarłej — wskazując list, szepnęła do Merdy, który często do niej zaglądał i bardzo poczciwie dopomagał w różnych sprawach.
— Well! Nie lubię przesady! Pani jest chora! Nie może pani pozostać w tej pustce. Jest wolny