Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/25

Ta strona została przepisana.

Zerwała się gwałtownie, jakby już wiedząc co robić, gdyż, zamknąwszy drzwi ze sieni, na drogę, ujęła zemdlonego pod pachy i postawiła na nogi.
— Żandarmi idą, trzeba się schować! Prędzej! — trzęsła nim, aż się przebudził.
— Rzućcie mnie gdzie za płot, niech zdechnę, wszystko mi jedno! — zaszeptał, zwisając jej bezwładnie w rękach, na szczęście wyschnięty był na wiór, że potrafiła go zawlec do stodoły i ułożyła w sąsieku, przykrywając sianem.
— Wrota od pola zostawię otwarte!
Coś zamruczał i znowu zasnął snem śmiertelnego wyczerpania.
W izbie Bukiet, obwąchując próg, jakoś dziwnie skomlał. Zapaliła lampę i krzyknęła:
— Matko Najświętsza!... Jeszcze mi tego brakowało! — Próg i kawał podłogi były powalane krwią. — Nowa bieda! I nawet nie wspomniał, że był raniony! — wyrzekła, wymywając ślady krwi. Pokazało się, że i ręce miała uwalane i jasny kaftan na piersiach. To ją tak wyprowadziło z równowagi, że umywszy się i zmieniwszy kaftan, siadła pod kominem i rzewnie zapłakała, skarżąc się na swoją nieszczęśliwą dolę.
— Laboga, a jak się dowiedzą, że przechowuję jakiegoś zbója! — zerwała się i pod grozą tego przypuszczenia, gotowa już była lecieć i choćby za włosy wywlec go ze stodoły na pole.
— A niech sobie tam zdycha, co mi za mus nadstawiania za niego karku. Powiedzieliby że trzymam z nim spółkę. Przecież to jakiś nic dobrego, —