Tknęło ją to przypuszczenie, boć dobrze pamiętała czasy nawracania na prawosławie, kiedy to zjawiali się przebrani księża, niosący męczonym unitom słowa wytrwania.
— Niech go tam pan Jezus osądzi, ja mu nie będę Judaszem.
I prawie spokojnie zabrała się do wieczornych obrządków.
Wkrótce przyjechali z jarmarku. Oksenia, cała zziębnięta i przemoczona do nitki, z żywością rozpowiadając nowiny, rozkładała na stole pieniądze za gęsi.
— Cóżeście tak długo siedzieli?
— Od samego Parczewa jechalim noga za nogą, drogi złe, błoto po osie, a potem, przed samą naszą stacją zatrzymali nas żandarmi, że stalim z godzinę, rewidowali wszystkie wozy. Dopiero Jarząbek powiedział, o co to chodziło.
— Skądże się on tam wziął? — Niemile ją dotknęła ta wzmianka.
— Przyszedł z żandarmami, ale cały czas stał przy nas i wszystko rozpowiedział.
— A tyś rada szczerzyła zęby. Kawaler w sam raz dla ciebie, — dorzuciła urągliwie.
— Jakże to mogłam go odpędzić? — tłumaczyła się wystraszona. — I ludzi się zebrało przy nas, bo powiadał, jako jutro od świtania zrobią obławę i napewno go złapią...
— Kogóż to szukają? — spytała mocno podrażniona, jakby o niczem nie wiedząc.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/28
Ta strona została przepisana.