Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/32

Ta strona została przepisana.

Pociąg zwolna przechodził, ściany zadygotały i w belkach coś tu i owdzie trzaskało. Jaszczukowa wybiegła przed dom; noc szła ciemna bez gwiazd, deszcz przestał, natomiast hukliwy, jesienny wiatr zamiatał pola i targał drzewami. Turkot pociągu przechodził, tylko jeszcze za nim świeciły latarnie migocące krwawemi ślepiami. Obleciała zabudowania i od strony pola wsunęła się do stodoły z mocno bijącem sercem.
— Jeszcze nie poszedł — posłyszała, jak się przewracał. — Zgoniony niby ten wściekły pies, to wypocząć musi. Do świtu jeszcze daleko! — jęknęła zafrasowana.
Wróciła spiesznie na dawne miejsce i do spraw przerwanych.
— Tuczniki drogie, nie pytałaś?
— Nawieźli dużo, że za takiego wieprzka, jak nasz, dawali dwadzieścia sześć rubli.
— Kartofle obrodziły, to i świnie staniały. Naszego potrzymamy, niech lepiej obrośnie w słoninę. Maciorę się podpasie i na święta zabijemy dla siebie, stara już.
— I nasza popadja była na jarmarku. Sprzedała pięćdziesiąt gęsi, maciorę z prosiętami; i całe wory pierza miała na wozie. Jakieś panie chciały kupować.
— Gospodarstwo jakby dworskie, to ma na czem chować.
— Djak z Ostrowa powiadał, jako nasz pop się wyprzedaje, ale może cyganił...
— Z pewnością. A gdzie to pójdzie? Do Rosji, tamże na popów plują, jak na parszywe sobaki. I gdzie mu to będzie lepiej? Chociaż wszyscy parafianie od-