Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/33

Ta strona została przepisana.

padli po ukazie, że zostali mu tylko urzędnicy na stacji, ale sześćdziesiąt morgów obsiewa, drzewo mu dają darmo, a pensję rząd płaci. Car dla swoich bardzo szczodry. Brzuchy też im rosną.
— Złodzieje! — szepnęła ciszej. — Pokradli nasze kościoły, pokradli ziemię i lasy, nałożyli podatki, to mają się za co panoszyć. Uciemiężyli polski naród, i głupi myślą, że tak już zostanie na wiek wieków. Przyjdzie czas, że z cudzego woza złaź choćby w pół morza, powiedzą.
Rozżalała się pod wpływem przypomnień, krzywd i niedawnych upokorzeń. A z czegóż to mój umarł? Ze zgryzoty, że wypędzili go, a miejsce dali kacapowi. Zdrowy był i niestary, dopiero mu szło na pięćdziesiąty!
Rozległo się mocne pukanie do drzwi wejściowych. Spojrzały na siebie wystraszone.
— Spytaj się wprzódy, kto taki? — szepnęła, spiesznie wynosząc pieniądze do komory.
Wszedł Jarząbek z harmonijką pod pachą, w czapce na bakier i w szynelu na ramionach.
— Można wejść?
— Prosimy, niechże pan Jarząbek siada, — rozczerwieniła się, podając mu stołek.
— Na kwaterze samemu skuczno, bufet zamknięty, służba dopiero utrom, tak dumał, zajdę do pani Jaszczukowej. — Gadał prędko bardzo połamanym językiem. Szynel rzucił na poręcz stołka, że został tylko w czerwonej rubaszce i czapce obwiedzionej czerwonemi sznurkami. Harmonijkę postawił na podłodze i podkręcając małego, jasnego wąsika, świdrował oczami Jaszczukową. Chłop był młody i dosyć przystoj-