Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/34

Ta strona została przepisana.

ny pomimo tatarskiej twarzy i prawie skośnych oczków. Zęby miał białe i ostre, jak wilk, żółtawą rzadką bródkę i ręce długie niby małpa. Strzyknął śliną przez zęby na środek izby, i zagadał przyciszonym schrypłym, przepitym głosem.
— Słyszała to pani Jaszczukowa, co się u nas stało?
— Właśnie w tę porę kopałam kartofle, kiedy żołnierze kogoś szukali.
— I tego katorżnika pani widziała? — indagował z przyzwyczajenia.
— Ani na to jedno oczymgnienie, — odparła swobodnie, kryjąc pod uśmiechem nową falę udręczeń. Rada była jego odwiedzinom, a czegoś się dziwnie wylękła.
— Pticzka im uciekła z pod nosa. Niech no w nocy przyjdzie cała rota, przetrzęsną bliskie wsie i obławą pójdą pod lasek jak za wilkiem, to go i złowią. Przyczaił się gdzieś blisko i chce przeczekać. Znamy takich, którzy gotowi mu pomagać, — dorzucił tajemniczo.
— W lasach się schował, bo któżby go w chałupie przechowywał, — podjęła odważnie.
— W Polsce nie brakuje moszenników! Odstąpili prawosławia, tak cóż im zdradzić Cara! A najpierw poszukałbym księdzów! — warczał, groźnie błyskając oczami.
— Oksenia, podrzuć na ogień. Pan Jarząbek napije się herbaty? — pytała, próbując skierować rozmowę w inną stronę, tak ją do żywego zapiekły jego podejrzenia.