Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/37

Ta strona została przepisana.

bił jej współczucie i litość. Wiedziała to jedno, że jeśli go u niej znajdą, będzie zgubiona bez ratunku.
Więc sobie postanawiała pozbyć się go chociażby siłą. Musi się wynosić, musi — rozważała, wyczekując z niecierpliwością odejścia Jarząbka. A jemu, jakby na złość ani to w głowie postało. Minęła już dziesiąta i wciąż przygrywał, śpiewał i pił herbatę.
— Jak pan Jarząbek myśli, czy zaczną tę rewizję z rana — spytała nieostrożnie.
— Pociąg z wojskiem przyjdzie o dziewiątej. — Spojrzał na nią jakoś podejrzliwie.
— Chciałam rano zanieść masło Naczelnikowej — zmiarkowała się w mig — i boję się, że mnie żołnierze nie przepuszczą. — Usprawiedliwiała się z wielką szczerością.
Obleciał ją nieufnemi oczami, poskubując bródkę i dla kontenansu strzykając przez zęby.
— Pani Jaszczukowa mnie zawoła, a już ją przeprowadzę. — Podniósł się i naciągnąwszy szynel, podziękował za gościnność i wyszedł, ale ze sieni zawołał:
— Mam coś powiedzieć na ucho...
Dygocąc ze strachu, śmiało wyszła do niego.
Przygarnął ją tak mocno do siebie, aż jej tchu zbrakło i w samo ucho zaszeptał:
— A jakby się pani Jaszczukowa dowiedziała, gdzie ten buntowszczyk, to mi da znać, podzielimy się rzetelnie. Chwaciłoby na całą gospodarkę Fiedorczukowa.
— Żebym się dowiedziała! — odpowiedziała przytomnie i tym samym, poufnym tonem.