zaskomlał przez sen i coraz posępniejsza noc zatapiała duszę drzemiącej Jaszczukowej.
— Niech sobie odpocznie, to prędzej się go pozbędę! — snuło się jej przez senną, omdlałą myśl, omroczoną znużeniem. Słyszała wybijające godziny, a nie mogła się poruszyć z miejsca, sen ją obezwładniał i przygniatał ciężarem nie do odwalenia. Gorączka ją trzęsła, to znowu ziąb stężał całą na kość i targały jakieś okropne zwidzenia, że porywała się wystraszona i oblana potem męki. Dopiero kiedy wybiła czwarta, oprzytomniała zupełnie. Zapaliła małą, ślepą latarkę pozostałą po mężu, wzięła w fartuch bochenek chleba i z siekierą w ręku wymknęła się w podwórze.
Niebo było jasne i pokryte gwiazdami, zimny wiatr zaciągał od wschodu, sad szemrał żałośnie w ciemnościach, od niedalekich borów biły głębokie pomruki. Żegnała się, przystając co chwila i nadsłuchując na wszystkie strony. Okrążała budynki, trzymając się ścian i posuwając się zwolna, krok za krokiem, bez tchu prawie w piersiach, że gdy dostała się do stodoły, musiała jakiś czas odpoczywać.
Naraz posłyszała chrzęst słomy, i jakiś głos, jakby wydobywający się z głębin grobu. Był to niby ciężki, chrapliwy jęk, który przeszył jej serce jakby nożem.
— Umiera! Zakrzyczał w niej strach. Rzuciła się ku niemu ze światłem. Siedział, rozglądając się dokoła zgorączkowanemi oczami, czerwony był i w potach.
— Kto u was grał na harmonijce? — pytał surowo, roztrzęsionemi wargami.
Opowiedziała wszystko, niczego nie ukrywając. Ze ściśniętem sercem czekała odpowiedzi.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/39
Ta strona została przepisana.