Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Nie odezwała się przerażona jego zamiarem. Patrzyła jak na obłąkanego.
— Wiem, że mnie nie sprzedacie i nie opuścicie. Wierzę wam jak rodzonej matce. Może potrafię się wam kiedy odwdzięczyć! A nie ja, to moja rodzina nigdy wam nie zapomni tego, coście dla mnie zrobili. Dziękuję wam z całego serca.
— Żegnajcie mi! — Podniósł się i zrobiwszy zaledwie parę kroków, runął jak długi na słomę. Pomogła mu wstać i prawie wyniosła za stodołę. Chłodne powietrze nocy odebrało mu i te resztki sił.
— Sam nie dojdę, — bał się puścić ściany, gdyż w głowie mu kołowało, a nogi uginały się, jakby z bawełny, z trudem oddychał.
— Doprowadźcie mnie do cmentarza! — rozkazał takim głosem, że rada nie rada, posłusznie ujęła go wpół i sobą podparła. Całym ciężarem obwisnął na jej ramieniu i tak ruszyli. Szła jakby na pewną śmierć. Płakała nie wiedząc o tem. Odpoczywali na kupach kamieni. Ciążył jej coraz silniej, że wlekła go najwyższym wysiłkiem. Chwilami padał prawie bez duszy. Trwoga przy tem zamykała im usta i szarpała sercami. Na szczęście, wiatr przytłumiał ich kroki, a krzaki na miedzy, skrywały ich postacie. Droga nie była daleka, lecz obojgu wydawała się nigdy nieskończoną, drogą wieczności. Zwłaszcza przebycie rzeczki wąskiej, lecz płynącej w stromych brzegach, zmęczyło ją śmiertelnie, gdyż musiała go przenosić na plecach. Padli na brzegu jak nieżywi z wysiłku.
— Nie pójdę dalej. Zostawcie mnie! Tutaj zdechnę! — Błagał cisnąc głowę do jej kolan.