Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/42

Ta strona została przepisana.

— Już niedaleko! Niech pan ździebko wytchnie i pójdziemy — odparła z uporem rozpaczy.
Po chwili znowu ruszyli w drogę. Cmentarz był coraz bliżej, wyrastał górą drzew wyniosłych, ogromne krzyże majaczyły widmowo na tle rozgwiażdżonego nieba. Wspinali się z nieopisaną męką pod piaszczyste wzgórze. Wysmukłe jałowce czerniały z obu stron drogi jak nieruchome straże. Sowa z jakiegoś krzyża zakrzyczała złowrogo. Szumiały drzewa.
— Jeszcze tylko parę kroków! Za minutkę staniemy! — zachęcała jak mogła najczulej.
Brama cmentarna stała wywarta i w głębi wznosiła się wysoka kaplica, zaś prawie obok bielała wśród drzew, znacznie mniejsza, służąca za grobowiec jakiejś rodzinie.
Zwalił się pod nią z jękiem i odpocząwszy nieco, obmacywał drzwi zamknięte.
— Widziałem u was siekierę, dajcie! — ozwał się do skamieniałej z przerażenia.
— Zostawiłam w stodole! Chce pan rozbijać groby? Matko przenajświętsza, ratuj duszę moją! — krzyknęła i ogarnięta zabobonną trwogą, jakby huraganem, rzuciła się do ucieczki. Zdało się jej, że ze wszystkich mogił podnoszą się umarli i gonią za nią stadami rozkrzyczanych widm, że te pochylone krzyże zastępują drogę ze wszystkich stron, że jakieś straszne pazury chwytają za włosy i ubranie, więc oszalała ze zgrozy i przerażenia uciekała coraz prędzej i nieprzytomniej.
Opamiętała się dopiero w izbie i pod pierzyną, gdy pokonawszy w sobie ten straszliwy dygot trwogi,