Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— Poszłabym na minutę zobaczyć... — prosiła cichutko Oksenia.
— Tyle roboty w domu a jej się zachciewa zabawy — huknęła na nią z góry i uładziwszy się z obrządzeniem inwentarza, sama pobiegła na stację.
Nie docisnęła się gdyż przed dworcem kwaterowali żołnierze z karabinami ustawionwni w kozły. W ulicy zaś i na placu pod cerkwią tłoczyli się chłopi, spędzeni z gmin najbliższych. Kobiety zbierały się pod domami a chmary dzieci niby wróble wieszały się po płotach i drzewach. Naczelnik powiatu, gruby i wysoki moskal z ryżą brodą siedział na ganku domu popa. Żandarmi uwijali się na wszystkie strony, niby rozjuszone psy, napędzając do kupy i formując jakby oddziały. Wójtowie z medalami na piersiach, stawali na czele swoich gromad. Zebrało się paręset ludzi. Przedeptując z nogi na nogę, stali chmurni, niewyspani i przemęczeni: w baranich czapach, w kożuchach poprzepasywanych wełnianemi kolorowemi pasami, z widłami i drągami na ramionach. Cisnęli się pod cerkwią, gdyż tam było mniejsze błoto, cierpliwie wyczekując na wymarsz.
Słońce świeciło jesienne, ciepłe lecz bladawe. Modrawe mgły poranku jeszcze oprzędzały niezmierzone pola i niedalekie bory. Chłodnawy wiatr obrywał liście brzozom z pod cerkwi, że leciały jakby bursztynowe, ostatnie łzy jesieni. Ryki krów wypędzanych na pastwiska pomieszane z buczeniem ligawek pastuszych, rozlegały się tęskliwą smugą, po podwórzach krzyczały gęsi.