Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/49

Ta strona została przepisana.

Niebo wisiało niebieskiem, lśniącem polem, na którem kłębiły się ogromne, nisko zwisające białe chmury. Nawet pociągi przesuwały się ciszej. Od pastwisk targały się niekiedy tęskne porykiwania i zawiewało dymami pastuszych ognisk.
Jaszczukowa milczała, zajęta swojemi myślami, z niepokojem spoglądając na cmentarz, a Oksenia, sprzątnąwszy po obiedzie, jęła głaskać Bukieta, grzejącego się pod ścianą.
— Ciotula, a dybym temu co go przetrącił, kulasy połamała! Ludzie, to gorsze od psów!
— A gorsze! Pies broni swoich i siebie! — Opowiadała zajęta czem innem.
— Mleka rano się napił, a teraz ani chce powąchać. Z pewnością zdechnie!
— A może i zdechnie! Szkoda psa! Nie za swoje winy zapłaci.
— Ciotula, u Czuryłów są szczeniaki po tym łańcuchowym od popa, zły gatunek.
— Wymieniłam im na wiosnę gęsie jaja, to niechby za to dali psiaka.
— Wieczorem go przyniosę. Bury jak niedźwiedź, dopiero ma dwa miesiące, a już koło budy nieda spokojnie przechodzić. Jak to jęczy biduchna! — użalała się nad Bukietem.
Wróciły do kopania i po jakimś czasie Oksenia, prostując się nad motyczką, zagadała.
— Ciotulu, zapomniałam powiedzieć, że Mikoła chce, żebyście mu dali ten stary kożuch po nieboszczyku wuju. Powiada, że gdyby go narządzić, to będzie lepszy od nowego, bo suknem poszyty i z koł-