Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/51

Ta strona została przepisana.

tarne krzyże, widne jak na dłoni. — Czy on tam jeszcze siedzi? A może go już w lasach złowili? — Tak ją udręczały te pytania, że powróciwszy do domu o pierwszym zmierzchu, powiedziała:
— Obrządź gospodarstwo! Wrócę za jaką godzinkę. Tę trochę grosza boję się trzymać w domu, dam je do schowania staremu Paniasiukowi.
— Miałam lecieć po tego szczeniaka, — przypomniała rozżalona.
— Jak wrócę, pójdziesz sobie na cały wieczór. Zdążę jeszcze na wieczerzę.
I najpierw zamówiła się do karczmy niby to po sól, aby przy tej okazji dowiedzieć się niecoś o obławie. Karczma była mroczna i prawie pusta, gdyż jeno pod oknem przy dogasającym dniu i kieliszkach, siedział stary djak z kacapami ze stacji. Karczmarz właśnie zapalał światło za szynkwasem.
— Nie wrócili jeszcze z obławy? — pytała wydłubując pieniądze z węzełka.
— Dobrze jeśli będą jutro o tym czasie. Szukaj wiatru w polu — mruknął lekceważąco.
— Przetrząsną dobrze bory, tyle pieniędzy nagrody, to każdy będzie tropił za dwóch.
— Prędzej znajdą śnieg zeszłoroczny. Czeka na nich? — drwił złośliwie. — Zachciało się naczelnikowi i popędzili ludzi niewiadomo poco!
— Tacy nie uciekają bez pomocy. Musieli już w umówionym miejscu czekać na niego spólnicy! Widzieli jak uciekał z pociągu, jak wpadł na cmentarz i rozstąp się ziemio, przepadł jak igła! I do tego był postrzelony i w jednej koszuli! I niezobaczyliby takiego?