Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/53

Ta strona została przepisana.

— Może w pięć minut jakżeście wyszli, Bukiet zawarczał w stronę okna. Wyjrzałam na dwór, nie zobaczyłam nikogo. Zapaliłam światło i poszłam wydoić krowę. Przychodzę, a tu pies jak się nie rzuci do świetlicy, jak nie zacznie ujadać do okien, jak nie zacznie drapać pazurami. Myślałam, złodzieje włażą przez okno. Zdmuchnęłam światło i chciałam wylecieć na drogę, a tu wyraźnie słyszę jakby coś zajęczało pod ścianą. Zmroziło mnie, że dziw, trupem nie padłam. A tu coś stąpa ciężko, jakby do drzwi idzie! Uciekłam na drogę i już miałam krzyczeć... przycichło.
Poszczułam Bukieta, nawet nie warknął. W dobry pacierz wróciłam do izby, zapaliłam światło, przecedzam mleka do garnka, podnoszę oczy a w oknie jakaś twarz patrzy świecącemi ślepiami. Jezu Marja! Wszystko mi wyleciało z rąk, bo i pies zaczął znowu szczekać i docierać! Już niewiem co się stało ze mną! Matko Boska, myślałam, że się was niedoczekam.
— A może Jarząbek zaglądał, nieraz już o tej porze przychodził. — Myślała co innego.
— Nie, widziałam twarz białą jak kreda i oczy jarzące! A może to był jaki upiór!...
— Ze strachu; to ci się Bóg wie co przywidziało, — uspokajała, głęboko przekonana że to zbieg przychodził.
— Chwała Bogu, że mnie nie zastał. — Niezmiernie była temu rada.
— Mikoła kulas i pokraka, ale zawsze raźniej jak chłop w domu, — westchnęła Oksenia.
Po wieczerzy Jaszczukowa zabrała się do przędzenia wełny a Oksenia do szycia. Tak były zajęte