Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/54

Ta strona została przepisana.

swojemi myślami, że mało kiedy padło jakieś słówko. Kółko turkotało monotonnie, świerszcze coraz głośniej grały za kominem a Bukiet, naszczekując z cicha, przebierał kulasami, jakby śniąc o jakiejś pogoni.
— Ciotula przecież strachy i upiory są na świecie? — spytała, podnosząc zalękłe oczy.
— Dla tych, którym się uwidziało — pozbyła się, zajęta czem innem.
— A nie straszy na starej plebanji? Czuryłowa widziała nieboszczyka proboszcza jak spacerował po sadzie i brząkał różańcem. I drudzy widzieli. — Zapewniała przekonana.
— Tak rozpowiadają, pewnie, że Czuryłowa z palca sobie nie wyssała — przytakiwała ostrożnie.
— Nawiedzony dom i dla tego stoi pusty, nawet djak nie chce tam mieszkać.
— Wali się, dach zgniły, ale może być, że tam straszy. Różnie o tem powiadają.
Jaszczukowej wspomniał się grób, w jakim schronił się zbieg i aż się zatrzęsła ze strachu.
— Musiał czegoś potrzebować. Zamknij okiennicę.
Obie poszły zamykać, gdyż Oksenia za nic w świecie nie chciała wyjść sama przed dom. Siedziały znowu przy robocie, Oksenia latała po izbie wystrachanemi oczami.
— Żeby to wrócił Mikoła... coś włazi na ścianę! — krzyknęła, zrywając się ze stołka.
— Cicho bądź, głupia. Wiatr powiał i gałęzie zachrobotały po okiennicy...